Przeglądarka na krańcu świata: Filipiny, odcinek 3

www.kobiecastrona.wordpress.com

wulkan Taal; źródło: Przeglądarka

Nie opowiedziałam Wam jeszcze o tym, czym podróżowałam na Filipinach, a było tego trochę.

Na przykład taka wycieczka na wulkan Taal (około 2-3 godziny samochodem od Manili) odbyła się przy użyciu trzech różnych środków transportu, których nie spotkacie w Polsce.

Zacznijmy od tego, że do miasta Tagaytay, w którym znajduje się wspomniany wulkan dotarliśmy po jakichś sześciu godzinach trzema rożnymi busami. Było to poniekąd związane z tym, że żaden z uczestników wycieczki nie był Filipińczykiem (trójka Brazylijczyków, Wenezuelczyk i ja). Już na dworcu autobusowym w Manili pokierowano nas do złego autobusu, który zamiast wspomnianych i spodziewanych 2 godzin jechał jakieś cztery i w rezultacie wywiózł nas Nikt Nie Wiedział Gdzie. Na szczęście było tam życie, więc zaczęliśmy pytać lokalsów, jak się dostać do Bulkang Taal (czyli wulkanu Taal). Propozycji padło wiele, zaś ich ceny przekraczały 200% kwoty, którą za tę samą trasę mieli zapłacić Filipińczycy.

Pierwszą z nich był osławiony jeepney. Osławiony oczywiście, jeśli ktoś miał cokolwiek wspólnego z Filipinami. Jest on nawet uznawany za symbol filipińskiej kultury. Jeepneye to małe samochody terenowe przerobione na busy. Pomalowane na jaskrawe kolory, pokryte lśniącą niczym zbroja blachą. Ozdobione światełkami i napisami dumnie mkną przez ulice Filipin. W środku jest ciasno, brudno i telepiąco, nie ma okien ani drzwi. Siedzenia obite są ceratą, cała konstrukcja ostro zalatuje prowizorką, a kierowca nie oddaje reszty (w szczególności cudzoziemcom), no ale myślisz sobie: multum ludzi tym jeździ codziennie, więc nie może to być śmiertelnym niebezpieczeństwem.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Jeepney; źródło: Przeglądarka

www.kobiecastrona.wordpress.com

Pamiątka z przejażdżki jeepneyem

Niestety tym razem żaden napotkany jeepney (który trzeba złapać na poboczu zupełnie jak autostostop) nie wybierał się w pożądanym przez nas kierunku, więc kolejną opcją był tricycle, czyli motocykl z doczepioną dwuosobową gondolką. Niestety trycykliści żądali kwot horrendalnych, więc w końcu udało nam się wcisnąć do jakiegoś busika, który nie wiem jakim cudem, ale na każdym przystanku zabierał kolejne osoby, choć od momentu, gdy wsiedliśmy według mnie ilość osób mogących bezpiecznie podróżować już była przekroczona. Ale co rusz wsiadała a to licealistka, a to jakiś pan, a to pani z dwójką dzieci, z których każde posadziła sobie na jednym kolanie i ciągle jakimś cudem oni wszyscy się mieścili. Busik był dość rozklekotany, ale jak w każdym możliwym miejscu na Filipinach miał zainstalowaną klimatyzację i to całkiem niezłą (po powrocie do Polski bardzo mi tego brakuje w krakowskich tramwajach i autobusach).

Potem znów jakiś autobus i wreszcie, wreszcie byliśmy w Tagaytay! Przy czym byłam już tak zmęczona, że nagle powróciło moje przekleństwo z dzieciństwa, czyli choroba lokomocyjna, więc połowę tej wspaniałej przejażdżki spędziłam targana mdłościami, marząc o powrocie do domu i zastanawiając się, po cholerę dałam się na ten wypad namówić. W szczególności, gdy jedno z dzieci wspomnianej wcześniej pani zaczęło zdradzać chęć zwymiotowania, co wywnioskowałam z jej reakcji, polegającej na gorączkowym przegrzebywaniu torebki w poszukiwaniu foliowego woreczka, który następnie podetknęła malcowi pod twarz. A miało być tak pięknie.

No ale ostatecznie maluch jednak jakoś wytrzymał, ja też, i teraz tylko pozostało nam dotrzeć do wulkanu.

Tu powrócił temat trycykla i po dłuższych negocjacjach udało nam się skombinować dwa za akceptowalną cenę. Tak, jak wspominałam trycykle z reguły mają dwuosobową gondolkę, a że była nas piątka, jedno z nas musiało siedzieć z kierowcą. Na szczęście nie byłam to ja ;), gdyż nawet w gondoli myślałam, że ducha wyzionę ze strachu. Gondola wygląda jak na poczekaniu sklecona z blachy w warsztacie spawalniczym wujka (i pewnie tak właśnie powstała), a przez dziury w jej podłodze można obserwować nawierzchnię. Pan kierowca był w japonkach i bez kasku, zaś na wpół zdrapana naklejka, którą miał naklejoną w środku swego wehikułu jak na ironię głosiła dumnie: „Savety begins with me”. Trasa, którą mieliśmy do pokonania była biegnącą stromo w dół serpentyną z oznaczeniami „Dangerous curves!” na każdym z licznych zakrętów, a że wcześniej padał deszcz, jezdnia była dość mokra oraz śliska, więc było emocjonująco, choć całą drogę próbowałam sobie wmówić, że jestem przewrażliwioną na punkcie bezpieczeństwa europejską damulką i to nawet dość pomagało.

www.kobiecastrona,wordpress.com

Tricycle; źródło: Przeglądarka

www.kobiecastrona.wordpress.com

Trycykle występują też w wersji rowerowej, ale to już raczej na miejskie wycieczki

Trycykle dowiozły nas do przystani, gdzie mogliśmy otrzeć z twarzy podróżny pył oraz pechowe owady, które zginęły tragicznie w wyniku zderzenia czołowego z naszymi obliczami i wreszcie, wreszcie czekało na nas przeprawienie się na wulkan – wysepkę drogą morską, czyli przy pomocy takiej oto łódki:

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Przeglądarka

www.kobiecastrona.wordpress.com

wulkan Taal widziany z przystani; źródło: Przeglądarka

Wtedy w końcu poczułam, że było warto męczyć się tyle godzin, by zobaczyć te widoki, poczuć morską bryzę na twarzy (wymieszaną nieco ze spalinami wydzielanymi przez parkoczący wesoło silnik łódki). To była ta chwila: wiatr we włosach, zapach morza i zachód słońca. Najlepsza chwila mojego całego pobytu na Filipinach, ponieważ później niestety nie udało mi się już niczego poza Manilą zwiedzić.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Widok z łódki

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Przeglądarka

A potem koniki. Wdrapanie się na samą górę wulkanu było w upale i wilgoci należy do trudnych zadań, więc do zwykło się wynajmować przewodników z końmi, które na swych grzbietach zawożą turystów na sam szczyt. Wcześniej jeździłam na koniu raz i był to duży koń pociągowy. Każdy krok takiego zwierza wiąże sie z dużymi turbulencjami dla osoby siedzącej na jego grzbiecie, jeśli nie jest ona obeznana z konną jazdą, więc miałam pewne obawy. Jednak filipińskie koniki są dostosowane do wzrostu Filipińczyków (i zbiegiem okoliczności również mojego). Są bardzo niskie i drobnej budowy. Istna miniaturka konia. Jazda na takim zwierzaku pod opieką przewodnika nie stanowi większego problemu nawet dla takiego laika jak ja.

www.kobiecastrona.wordpress.com

koniki i przewodnicy; źródło: Przeglądarka

Przy tej okazji muszę przyznać, że czułam się dziwnie, siedząc wygodnie na grzbiecie konia prowadzonego przez przewodnika, wspinającego się w upale pod górę, nie pierwszy raz zapewne tego dnia. Żal mi było tych ludzi, zarabiających w ten sposób na życie dzień w dzień, w ciężkich warunkach i za kiepskie pieniądze. Ich konie nie były wyposażone w piękne ozdobne siodła, jakby to było w w usługach turystycznych w Europie, lecz w zwykłe koce ułożone wartwami, czasem pospinane spinaczami do prania. W drodze do Tagaytay i w Tagaytay również po raz pierwszy zobaczyłam na własne oczy domy sklecone ze zwykłej blachy, biedę i brud, których nie sposób opisać. W Makati, biznesowej dzielnicy Manili, w której mieszkałam i pracowałam trudno było zauważyć coś takiego. Wystarczyło jednak tylko wystawić stopę poza Makati, by spotkać rodziny żyjące z małymi dziećmi w przejściach podziemnych pod ulicami miasta, czy schorowanych staruszków leżących na ulicach. I wspominam tu tylko o rzeczach, które widziałam na własne oczy, a tak naprawdę takiej biedy jest o wiele więcej: dziewczynki sprzedające się białym turystom by wspomóc finansowo rodzinę to norma na Filipinach, podobnie jak dzieci – narkomani. Tuż obok tego rosną niewzruszenie imponujące wieżowce i gigantyczne centra handlowe pełne ekskluzywnych sklepów. Kto w nich kupuje?

Snując mniej więcej takie rozmyślania dotarłam z całą resztą moich towarzyszy na szczyt wulkanu, który okazał się znacznie mniej interesujący niż sama nań wyprawa ( co nie zmienia faktu, że było warto).

www.kobiecastrona.wordpress.com

Oto, co znaleźliśmy na szczycie

A pomyślcie jeszcze, że musieliśmy wrócić w dokładnie w ten sam sposób… Ta wyprawa zajęła naprawdę trochę czasu ;). Ale wrażenia niezapomniane! 🙂

LATO W TELEGRAFICZNYM SKRÓCIE

www.kobiecastrona.wordpress.com

Witajcie!

Wreszcie zasiadłam do pisania. Trochę czasu mnie nie było. Chyba przestanę Was już za to przepraszać, bo po prostu piszę, kiedy mogę i mam chęci, a dość często te dwie rzeczy nie idą u mnie w parze z powodów przeróżnych, więc postanowiłam po prostu się z tym pogodzić. Mam nadzieję, że wybaczycie i będziecie zaglądać, mimo pewnej nieregularności w pojawianiu się wpisów.

A tymczasem postanowiłam rzetelnie, choć w telegraficznym skrócie zdać Wam relację z tego, co stanowi kwintesencję tego bloga, czyli z moich ostatnich lektur oraz filmów, które widziałam tego podwójnie dla mnie upalnego lata (filipińskie, jak również nie ustępujące im polskie tropiki)

Jest tego trochę, więc podzielę go na części. Na pierwszy ogień pójdą więc:

www.kobiecastrona.wordpress.com

Zygmunt Miłoszewski: „Gniew”

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Empik

Odsłona trzecia przygód coraz bardziej antypatycznego prokuratora Szackiego, którego los tym razem rzuca na Warmię (Olsztyn).

W tej części na tapecie mamy przemoc rodzinną. Wątkiem głównym jest znaleziony w podziemiach szpitala miejskiego szkielet mężczyzny, mylnie zakwalifikowany jako często odnajdowane w tym rejonie Polski powojenne zwłoki. Po analizie okazuje się jednak, iż odnaleziony szkielet ma wszczepiony współcześnie produkowany implant kości stopy – jakim więc sposobem nastąpił rozkład tak szybki, że z człowieka, który jeszcze niedawno przemierzał o własnych siłach ulice Olsztyna pozostały jedynie kosteczki? Teo Szacki wietrzy poważną sprawę. I ma rację.

Wątkiem dodatkowym jest życie zwyczajnej, zamożnej rodzinki żyjącej przy pewnej ulicy w pewnej okolicy, nie wyróżniającej się niczym szczególnym: mąż, żona, dziecko. Jedyne, co może dziwić w tej sielance, to to, że kobieta boi się męża. Panicznie. Oraz to, że jest przez niego przymuszana do tzw. „innych czynności seksualnych” w sposób, którego nie zapomnicie nigdy po przeczytaniu tej książki, zapewniam Was.

Temat ważny, i bardzo fajnie, że Miłoszewski go podjął, zwłaszcza że jest tak poczytnym pisarzem. Im więcej osób dzięki niemu o tym przeczyta, zrozumie powagę i skalę tego problemu w polskim społeczeństwie, tym lepiej. Niestety sama intryga, choć do samego końca trzyma mocno w napięciu, rozczarowuje tak bardzo, że po zakończeniu lektury człowiek ma ochotę krzyczeć.

Po pierwsze: zakończenie wątku kryminalnego jest bez sensu, a w dodatku nie wyczerpująco wyjaśnione.

Po drugie: zakończenie całego cyklu kompletnie niezrozumiałe.

Po trzecie: nie wiem, kto wymyślił opis na okładce, ale nijak on się ma do tego, co jest treścią tej powieści.

Jeśli przeczytaliście dwie poprzednie części, to warto sięgnąć i po tę, żeby mieć domknięty cały cykl. Jeśli nie – darujcie sobie, bo nie zachęca do przeczytania poprzednich. Jest z nich zdecydowanie najsłabsza.

Jednak trzymam kciuki za autora, bo podoba mi się jego styl i sposób, w jaki pisze o relacjach, problemach społecznych i bolączkach polskiej codzienności. Zdecydowanie są to jego tematy. Na pewno więc przeczytam jego kolejne powieści.

Lew Starowicz: „O rozkoszy”

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Empik

Jest to kolejna książka z cyklu wywiadów z profesorem Lwem Starowiczem przeprowadzonych przez Krystynę Romanowską. Pozostałe części to: „ O kobiecie”, „O mężczyźnie”, „O miłości”. Wszystkie tak naprawdę dotyczą jednego: różnic pomiędzy męskością i kobiecością, relacji damsko-męskich oraz polskiej seksualności. Można się dowiedzieć naprawdę ciekawych rzeczy, a mianowicie jakie są typy kochanków i kochanek według profesora oraz jakie są najpopularniejsze stereotypy dotyczące seksualności, którym wielu z nas hołduje myląc je z prawdziwą wiedzą.

Książka napisana jest w postaci wywiadu, który czyta się jednym tchem. Daje całkiem ciekawy ogląd (podobnie jak wszystkie inne części) na przekrój polskich zwyczajów seksualnych, problemów, jakie mamy w tej sferze i relacjach w ogóle.

Spotkałam się z opinią, że Starowicz utrwala niekorzystne stereotypy na temat kobiet, ale ja tego nie widzę. Opowiada, z czym ludzie przychodzą do jego gabinetu, a więc same prawdziwe historie. Moją ulubioną częścią cyklu jest „O kobiecie” – swoją wybierzcie sami.

 

Małgorzata Halber: „Najgorszy człowiek na świecie”

www.kobiecastrona.wordpress.com

żródło: Empik

Wielki coming out znanej przede wszystkim z programu „5-10-15” dziennikarki. Powieść-autobiografia opowiadająca o wychodzeniu z alkoholizmu. Odważna, bezpośrednia, bez owijania w bawełnę. Jednocześnie naturalistyczna i poetycka. Porusza mało w polskiej literaturze znany wątek alkoholizmu kobiety, i to żyjącej nie na marginesie społeczeństwa, lecz w nienagannym makijażu i ciuszkach z Zary paradującej przed kamerami jednej z najbardziej znanych telewizyjnych stacji muzycznych. Nałóg to nie tylko nędza, brud i sikanie pod siebie, może się równie dobrze skrywać pod maską sukcesu. Historia wzlotów i upadków terapii, uczenia się siebie i samoakceptacji.

W przeżyciach Krystyny, głównej bohaterki powieści może się odnaleźć wiele osób, nie tylko borykających się z uzależnieniem, ale też takich, które miały kiedykolwiek problem z nadmierną wrażliwością, przystosowaniem się i samooceną, a takich jest wiele. Warto przeczytać, pomyśleć, może też trochę o sobie. Byłam bardzo poruszona tą lekturą, a zwłaszcza jej zakończeniem. Zdecydowanie mój numer jeden tego lata.

María Dueñas: „Olvido znaczy zapomnienie”

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Przeglądarka

Po zdecydowanie mało różowych przemyśleniach podczas czytania „Najgorszego człowieka na świecie” warto zrelaksować się przy miłej babskiej lekturze. Do takich zdecydowanie należy „Misja Olvido” (czyli hiszpański tytuł tej powieści). Chwyciłam tę książkę na chybił trafił z biedronkowej półki w drodze do samolotu, który miał mnie zawieźć na upragnione od wielu miesięcy wakacje. Potrzebowałam czegoś bezpretensjonalnego, ale niezbyt głupiego, z czym miło spędzę czas bez traumy złego zakończenia typowego dla wybitnych powieści.

Okazuje się, że przypadkowe wybory czasem jakimś magicznym sposobem są trafione, bo hiszpańska autorka mnie nie zawiodła.

Historia zaczyna się tak: Czterdziestokilkuletnia Hiszpanka Blanca Perea, wykładowczyni uniwersytecka i matka dwóch dorosłych synów, odkrywa, że jej kochający dotąd mąż zdradził ją z o wiele młodszą kobietą, a co gorsza będzie miał z nią dziecko. Oszołomiona i załamana pragnie tylko jednego: uciec jak najdalej od tego, co ją spotkało, od zdradzieckiego małżonka i ewentualnej z nim konfrontacji.

Tym sposobem znajduje stypendium na maleńkim uniwersytecie w Santa Cecilia w… Kalifornii. Sponsorowana przez tajemniczą fundację ma zająć się porządkowaniem spuścizny intelektualnej zmarłego trzydzieści lat temu dawnego rektora wydziału hispanistyki.

Początkowo zamknięta na wszystko i wszystkich, powoli otwiera się na nowe środowisko i znajomości. Zaczyna orientować się w relacjach nowych znajomych z uczelni, ich sympatiach i animozjach, stopniowo coraz bardziej intrygujących. Nim się obejrzy, staje się częścią biegu wypadków, których źródła sięgają odległej przeszłości, aż do Hiszpanii sprzed panowania Franco.

Opowieść toczy się trzytorowo: mamy zwierzenia Blanki, ale również historię starego rektora Andresa Fontany oraz losy jego wiernego ucznia Daniela Cartera.

Choć zakończenie pewnych wątków od początku było dla mnie jasne do przewidzenia, lektura sprawiła mi sporo przyjemności – zwłaszcza epizody przenoszące w czasie do dawnej Hiszpanii z czasów Republiki i reżimu Franco, jako że dosyć mocno interesuję się współczesną historią tego kraju.

Fajna lektura na urlop.

Niniejszym część pierwszą zamykam, w następnej opowiem nieco o filmach.

Pamiętam również, że pozostało co nieco do opowiedzenia o Filipinach 😀

Do przeczytania!

Przeglądarka na krańcu świata: Filipiny, odcinek 2

Witajcie w kolejnym odcinku o Filipinach 🙂 Dziś będzie trochę o kulinariach. Jadąc tu wiedziałam, że kuchnia filipińska jest uznawana za jedną z najpyszniejszych na świecie. Już sam fakt, że to kraj wyspiarski wzbudza nadzieje na pyszne ryby i owoce morza. I rzeczywiście: krewetki wszelkich rozmiarów, kraby i ryby (ulubienicą jest czerwona rybka o wdzięcznej nazwie lapu lapu) występują solo oraz jako dodatki do zup, makaronów, no i oczywiście obowiązkowo, jak to w Azji, do ryżu. Ciekawostką jest fakt, że Filipińczycy nie jedzą, jak wielu Azjatów pałeczkami, ale widelcem i… łyżką. Widelec służy do nakładania smacznych kąsków na łyżkę (jakoś mi to nie wychodzi i używam łyżki w charakterze noża;). Dość popularne jest też jedzenie rękami. Jeśli są owoce morza i ryż, a spore piętno kulturowe wywarła obecność Hiszpanów popularną potrawą jest tu paella. Wygląda całkiem hiszpańsko. Podobnie kiełbaski o nazwie chorizo wyglądają zupełnie podobnie, choć są znacznie ciemniejsze. Do ulubionych dań będących spuścizną hiszpańskich kolonizatorów jest także lechón, czyli upieczone w całości prosię. Mówiąc o kuchni filipińskiej nie można zapomnieć o bardzo ważnym jej elemencie, a mianowicie o daniu o nazwie balut. Jest to kacze jajko z w pełni rozwiniętym zarodkiem, który spożywa się w całości wraz z upierzeniem i dziobkiem (ciekawe, co na to profesor Chazan). Wszyscy ( a w szczególności mieszkający na Filipinach obcokrajowcy) próbują mnie tu namówić do spożycia tego rarytasu, ale jakoś się nie mogę przemóc :P.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Balut (biedne kaczątko)
źródło zdjęcia: Filipiny-balut.blog.bluesky

Muszę się przyznać, że pomimo wspaniałości kuchni filipińskiej nie przypadła mi ona jakoś szczególnie do gustu. Znalazłam jednak coś dla siebie. Do takich potraw zalicza się pansit – rodzaj cieniutkiego makaronu, który przywędrował na Filipiny z  Chin, przygotowanego z dodatkiem warzyw i mięsa lub owoców morza. Mogę go jeść codziennie ;).

www.kobiecastrona.wordpress.com

Pansit

www.kobiecastrona.wordpress.com

Pansit
źródło zdjęcia: bestpinoytv.wordpress.com

Bardzo smakował mi omlet z miąższem bakłażana z dodatkiem mięsa krabowego (tortang talong). Przepyszny!

www.kobiecastrona.wordpress.com

Tortang talong
źródło zdjęcia: kusinamaster-recipes.com

Z napojów, które tu poznałam ciekawe są:

Taho: rodzaj gorącego napoju z dodatkiem tofu, cukru trzcinowego zmieszanego z syropem waniliowym i perełkami sago (coś a la tapioka, żelowate i w zasadzie bez wyraźnego smaku). Ogólnie smak napoju jak dla mnie przypomina karmel.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Taho

Matcha – tea: tym razem wpływy japońskie. Napój z proszku z zielonej herbaty i mleka. Występuje też w postaci lodów: lekko gorzkawy, mleczny smak. Bardzo orzeźwiający i z powodzeniem zastępuje mi kawę, na którą jakoś nie mam tu większej ochoty.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Matcha-tea – oczywście ze Starbunia. Spotkanie w Starbucks lub przechadzanie się po mieście z kubkiem Starbucksa w dłoni to w Manili szczyt lansiku 😉

Buko juice: sok z młodego kokosa. Można go kupić w kartoniku, ale najlepiej smakuje prosto z rozkrojonego owocu, który można kupić w każdej knajpie i na każdym targu.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Buko juice

www.kobiecastrona.wordpress.com

Dlaczego warto pić sok z kokosa? (Don’t tell monkeys)

Filipiny to również kraj owoców tropikalnych, wśród których na prowadzenie wysuwa się mango. Tutaj jest ono żółte, a jego skórka przypomina skórkę gruszki. Jest odrobinę słodsze niż zielono-czerwone mango (tu nazywane mango ananasowym), które kupujemy w Polsce.

Ale pobyt w Manili to nie tylko okazja do popróbowania kuchni filipińskiej. To również okazja do spróbowania każdej kuchni azjatyckiej (i nie tylko!), bo przeróżnych restauracji jest bez liku. Tym sposobem odkryłam kuchnię wietnamską która bardzo przypadła mi do gustu.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Kuchnia wietnamska – możesz sam doprawić dowolnie swoje danie, bo sosy: łagodny i bardzo ostry podawane są osobno w kokilkach

Na koniec mam dla Was jeszcze parę fotek (wybacznie niskie walory artystyczne niektórych 😉 )

www.kobiecastrona.worpress.com

Halo halo – deser z tropikalnych owoców, puddingu i kruszonego lodu. Filipińczycy kochają lód i spożywają go w zatrważających ilościach! 😉

www.kobiecastrona.wordpress.com

Rodzaj ciasta ryżowego o konsystencji kleistego budyniu: różne kolory zawdzięcza różnym dodatkom, np. zółta część jest z miąższem z ziaren kukurydzy, ciemnofioletowa z ekstraktem z fioletowego słodkiego ziemniaka ube

www.kobiecastrona.wordpress.com

Dragon Fruit – smakuje trochę jak kiwi, tylko mniej kwaśne

www.kobiecastrona.wordpress.com

Są i osobliwe przekąski

www.kobiecastrona.wordpress.com

Rybka pieczona pod pierzynką z soli – bardzo smaczna i łagodna w smaku, podobna do naszego pstrąga

www.kobiecastrona.wordpress.com

Rodzaj warzywnych snacków z dodatkiem kwaśnego sosu, podawanych jako przystawka

www.kobiecastrona.wordpress.com

KKK – sieć popularnych restauracji serwujących tradycyjne filipińskie jedzenie

www.kobiecastrona.wordpress.com

Wystawa jednej z japońskich restauracji w Manili

www.kobiecastrona.wordpress.com

Tak jak wspominałam w poprzednim wpisie: gdyby ktoś tęsknił za polskim jadłem – wystarczy udać się na Salcedo Market w Makati

Do przeczytania w kolejnym odcinku! 🙂

Przeglądarka na krańcu świata: Filipiny, odcinek 1.

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: http://www.pinayonthemove.com

Witajcie!

Ostatnio trochę mnie wcięło, ale to dlatego, że od dwóch tygodni już przebywam na Filipinach, dokąd zawiodły mnie sprawy zawodowe.

Pierwszy tydzień poświęciłam na wygrzebywanie się z jet lagu, kolejny już lepiej: pracuję i zwiedzam, więc zamierzam Wam trochę poopowiadać o tym mało znanym i bardzo egzotycznym kraju, jako że przede mną jeszcze prawie dwa tygodnie pobytu 🙂

Prawdę mówiąc o Filipinach do niedawna wiedziałam co najwyżej, że istnieją i że to gdzieś w Azji. Jeśli chodzi o moje plany podróżnicze, to nie znajdowały się one na żadnej z moich list, w których skład wchodzą takie kategorie jak: „Na pewno tam pojadę”, „Chcę tam pojechać” oraz „Fajnie by było, ale tak tylko gadam”.

No ale od czego są zrządzenia losu. Z racji tego, że firma, w której pracuję ma jedną ze swych siedzib w Manili, tak się złożyło, że właśnie spędzam cały czerwiec w tym upalnym, olbrzymim mieście. Wraz z sąsiadującymi miastami (Quezon City, Caloocan, Pasay, Makati, Pasig) Manila tworzy zespół miejski przekraczający liczbą ludności ¼ ludności całej Polski (ponad 11 milionów uśmiechniętych, ekstremalnie uprzejmych, zakochanych w klimatyzowanych wnętrzach i kawiarniach Starbucksa ludzi). Całe Filipiny to zresztą jeden z najbardziej zaludnionych krajów świata.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Salcedo Market: targ w Makati, gdzie znajdziecie przeróżne produkty żywnościowe, a przy dobrych wiatrach nawet polskie pierogi 😉

 

www.kobiecastrona.wordpress.com

Salcedo Market

Jest więc tłoczno. Nie tylko ludzie, ale i budynki (w większości wieżowce, o których nie śniła Warszawka) tłoczą się na nieproporcjonalnie wąskich ulicach. Sytuacji nie poprawia fakt, że cena przejazdu taksówką jest tu zbliżona do ceny godzinnego biletu MPK w Krakowie (za dojazd z hotelu do biura, ok. 10-15 minut drogi płacę jakieś 4 złote), więc nikt się nie bawi w metro. Taksówki suną przez miasto długim sznurem i ustawiają się w rządku przed wyjściem z biurowców i centrów handlowych.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Widok z mojego okna w hotelu (19.piętro)

Do tego gorąco, którego nie da się porównać z niczym, czego doświadczyłam w najgorętszych miejscach Europy. To jest inna definicja gorąca. Uczucie, które ogarnia mnie po wyjściu na zewnątrz jest identyczne z tym po wejściu do sauny. Gorąco i parno. Powietrze oblepia cię jak gorąca, mokra płachta. A słońce nie grzeje, lecz pali, więc filtr 50 SPF obowiązkowy. A zatem wszystkim uwielbiającym narzekać na upały w Polsce polecam wypad do Manili, będą mogli rozwinąć skrzydła.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Znowu wieżowce 😛

Filipińczycy to naród stworzony przez Hiszpanów. W czasach prekolonialnych, czyli przed przybyciem Ferdynanda Magellana, wyspy Archipelagu Filipińskiego były zamieszkane przez liczne plemiona, które jednak nie tworzyły wspólnego państwa. Dopiero Hiszpanie podbijając kolejne wyspy stworzyli kolonię nazwaną Filipinami od imienia hiszpańskiego króla Filipa II Habsburga. Jeśli jednak myślicie, że każdy Filipińczyk włada biegle hiszpańskim jesteście w błędzie. Języki urzędowe to tagalog (tagalski) i angielski. Skąd angielski? Na wyspach nie zabrakło Amerykanów, którzy pojawili sie pod koniec XIX i zostali do końca II Wojny Światowej. To przyczyniło się do rozpowszechnienia się języka angielskiego. Wszyscy zatem mówią tu biegle po angielsku, choć ze specyficznym tagalskim akcentem. Sam zaś tagalog zawiera wiele zapożyczeń z hiszpańskiego. Mieszanka kulturowa jest więc duża, biorąc pod uwagę, że do powstania narodowości filipińskiej przyczyniło się wiele ingerencji ze strony różnych kolonizatorów. Wielu Filipińczyków nosi angielskie imiona i hiszpańskie nazwiska: np. Johnny Mendoza.

www.kobiecastrona.wordpress.com

widok na rzekę Pasig (o wyjątkowo nieciekawym zapachu 😛 )

Jest to naród niezwykle sympatyczny. Nie wiem, co takiego ci ludzie mają w sobie, chyba taką naturalną skłonność do uśmiechu od ucha do ucha, połączoną ze skromnością i poczuciem humoru, że po prostu nie da się ich nie polubić. I nie współczuć im, ponieważ poza granicami Manili, czy też biznesowej dzielnicy (a raczej miasta) Makati, gdzie mieszkam, kończą się piękne wieżowce i eleganckie centra handlowe, a zaczyna się bieda i warunki życia, których w Europie nie widuje się w najuboższych dzielnicach najuboższych państw.

Więcej o tym, a także o jedzeniu, pięknych miejscach, które widziałam, arcyciekawych i niezgodnych z zasadami bezpieczeństwa Unii Europejskiej środkach transportu i jeszcze paru innych sprawach opowiem w kolejnych odcinkach 🙂

C.D.N. …

 

 

 

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: Filmweb

reżyseria: Antoni Krauze

Zima 1970 roku zaczynała się bardzo przygnębiająco w Polsce Ludowej, zazwyczaj mlekiem i miodem płynącej. Z końcem listopada rząd ogłosił horrendalną podwyżkę cen żywności. Zaowocowało to strajkiem wszczętym przez gdańskich stoczniowców, który szybko rozprzestrzenił się na całe Trójmiasto. Robotnicy żądali dostosowania ich pensji do nowych cen, jednak ich postulaty nie zostały przyjęte. Zdesperowani i rozwścieczeni ludzie wyszli na ulice. Tak rozpoczęła się jedna z najbrutalniej stłumionych rewolt we współczesnej polskiej historii.

W filmie Antoniego Krauzego jest ona ukazana na tle życia jednostek. Rodzina Bruna Drywy, robotnika Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni mimo trudnej sytuacji w kraju cieszyła się swoim małym szczęściem – nowym mieszkaniem z ciepłą wodą i łazienką. Takie luksusy przydarzały się mało komu. W dodatku w ich bloku jedna z rodzin była w posiadaniu pralki Frani, którą za symboliczną opłatą wypożyczała sąsiadom. Sytuacja godna pozazdroszczenia. Taka sobie zwyczajna, skromna rodzina, borykająca się z problemami dnia codziennego została nagle w okrutny sposób wciągnięta w wir małej, wyjątkowo nieudanej rewolucji o tragicznych, bezsensownych skutkach.

Przyznaję, że zaskoczył mnie ten film. Dzieła reklamowane u nas jako najważniejsze wydarzenie filmowe roku, nazywane najbardziej oczekiwaną produkcją, zwykle okazują się żenującymi szmirami o nieznośnym poziomie patosu niezamierzenie przeobrażonego w groteskę przez fatalne kostiumy, czy efekty specjalne. W tym wypadku jednak tak nie było. Dzieło Krauzego jest autentyczne, kameralne i szczerze poruszające.

Siłą tego obrazu jest oszczędność środków. Oglądamy niemal film dokumentalny, dodatkowo wzmocniony przez wplatane w fabułę archiwalne nagrania, które robią niezwykłe wrażenie. Brak tu patosu czy typowej dla polskiego kina historycznego martyrologii, sceny bywają chaotyczne niczym sama rewolta, co według mnie nie jest wcale wadą, a wręcz dodaje autentyczności. Jesteśmy wciągnięci w wir wydarzeń, jakbyśmy sami brali w nich udział nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Tak jak rebelianci, którzy chyba w najczarniejszych wizjach nie mogli przewidzieć jak bestialska będzie reakcja władz na ich protest. Niemal do samego końca filmu brak jest jakiejkolwiek oprawy muzycznej, co dodatkowo potęguje wrażenie filmu dokumentalnego i surowość scen, ukazanych w przyciemnionych, stopniowo coraz bardziej pozbawionych kolorów kadrach. Okrutne sceny znęcania się wojska i milicji nad strajkującymi, a czasem i nad przypadkowo zbłąkanymi w miejscu walk przechodniami dostajemy w suchej, pozbawionej komentarza formie. Są komentarzem same dla siebie. I dlatego ich wymowa jest tak wielka.

Jeśli chodzi o grę aktorską to zdecydowanie wygrywają młodzi, mniej znani aktorzy. Michał Kowalski i Marta Honzatko jako Bruno i Stenia Drywa są według mnie świetni, w szczególności pani Marta. Starsze pokolenie obsadzone w rolach komunistycznych dygnitarzy gra niestety bardzo sztucznie. Piotr Fronczewski w roli Zenona Kliszko, a zwłaszcza Wojciech Pszoniak jako Władysław Gomułka wypadają zbyt teatralnie, by mogło to wyglądać autentycznie. PRL to czasy nieodległe. Na tyle, by jego ślady pozostawały wciąż obecne w polskiej kulturze i mentalności – wciąż jesteśmy nieufni i zbyt mało dla siebie życzliwi, wrogo nastawieni do władzy i zakompleksieni wobec krajów Zachodu, których historia nie obfitowała aż tak w tragiczne wydarzenia i biedę. Na szczęście jednak stały się na tyle odległe, by historia opowiedziana w filmie „Czarny czwartek” było wstrząsająca i niewyobrażalna współcześnie. I to pokazuje, że takie wydarzenia, jak te z grudnia 1970 roku przyniosły jakiś pozytywny skutek. Legendarny Janek Wiśniewski z ballady nie padł tak zupełnie na darmo.

Linia_ozdobna

Artykuł powstał we współpracy z kanałem SALA KINOWA.

Film można obejrzeć zupełnie za darmo oraz legalnie TUTAJ już od dziś 🙂

Ponadto film bierze udział w projekcie legalnej Kultury – Kultura na Widoku, który startuje 27 maja, o którym możecie poczytać TUTAJ.

Zachęcam! 🙂

Zygmunt Miłoszewski: ZIARNO PRAWDY

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: Empik

Sandomierz to piękne, malownicze miasto. Dość małe niestety. O klimacie adekwatnie małomiasteczkowym. Do tego przestępstw tam jak na lekarstwo, a do najbardziej brawurowych należy kradzież telefonu komórkowego.

Prokurator Teodor Szacki do Sandomierza trafia gościnnie przy okazji pewnego śledztwa, a następnie za sprawą zachwytu jego urokliwością i spokojem w porywie serca postanawia się tam osiedlić. Udaje mu się dostać przeniesienie w pracy i powinien być w siódmym niebie. Ale jakoś nie jest. Nuda. Zgnuśnienie. Życie toczące się powoli. Brak ciekawych spraw do prowadzenia. Teo Szacki jeszcze bardziej cyniczny, niż w pierwszej części gorzko żałuje wyprowadzki ze stolicy. Gorzko żałuje również rozwodu, do którego doprowadził go mało satysfakcjonujący romans (jego rozwój mieliśmy okazję śledzić w „Uwikłaniu”). Zgorzkniały i samotny nie chce ani nie umie odnaleźć się w nowej rzeczywistości, gdzie każdy zna każdego i nawet pani w sklepie zna jego dane osobowe. Próbuje rozwiewać mroki depresji kolejną niesatysfakcjonującą miłostką oraz bez entuzjazmu odkrywa upodobania erotyczne pewnej pani sędzi.

Pewnego dnia jednak los się odmienia. Oto z mroków poranka na brzegu Wisły wyłaniają się zwłoki. Nie byle jakie. Nagie ciało kobiety z wielokrotnie rozpłatanym gardłem, z którego całkowicie spuszczono krew.

Wprawny prokuratorski nos wietrzy wielką sprawę. I rzeczywiście. Sprawa nie tylko jest wielka, ale jeszcze się rozkręca. A wszelkie ślady i poszlaki wskazują, że za wszystkim stoją  jakieś polsko – żydowskie zaszłości. Nie wiadomo tylko, czy zabójca rzeczywiście miał taki motyw, czy celowo nakierowuje uwagę śledczych na nigdy nie do końca wygaszone, ukryte pod płaszczykiem europejskości i poprawności politycznej, ale tlące się uporczywie zarzewie starego znanego problemu: antysemityzmu. Nagle z uśpienia budzą się stare demony, dawno zapomniane legendy o mordach rytualnych i Żydach porywających dzieci na macę.

„Ziarno prawdy” to świetnie poprowadzony, trzymający cały czas w napięciu kryminał o zaskakującym zakończenia, jednak wątek kryminalny jest tu jedynie tłem do pokazania bolączek i przywar polskiego społeczeństwa, tu ukazanego w sosie klimatu małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego i pomówienie bywa najgorszą rzeczą jaka może spotkać obywatela, a lęk przed narażeniem się znajomemu bywa silniejszy, niż potrzeba wymierzenia sprawiedliwości.

Znów mamy do czynienia ze świetnie zarysowanymi postaciami, takimi jak inspektor Wilczur czy szefowa Szackiego zwana Misią. Zarysowuje się również, znacznie bardziej niż w „Uwikłaniu” całkiem ciekawa tendencja Miłoszewskiego do kierowania się w stronę powieści obyczajowej, a może i młodzieżowej? A wszystko to na tle pięknych sandomierskich pejzaży i zabytków opisanych dbałością o szczegóły godną przewodnika.

Druga część cyklu o prokuratorze Szackim podobała mi się o wiele bardziej niż pierwsza, o której pisałam TUTAJ, więc nie mogę się już doczekać trzeciej :).

MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE / We need to talk about Kevin

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: Filmweb

reżyseria: Lynne Ramsay

Instynkt macierzyński ma ponoć każda kobieta. Jest wrodzony. Potocznie to mocno rozwinięta potrzeba pomocy słabszym i bezbronnym, w naturze to ukierunkowanie funkcjonowania kobiety na takie, by zapewnić nowo narodzonemu dziecku przeżycie. Ponoć budzi się już w ciąży albo w chwili, gdy świeżo upieczona mama weźmie maleństwo na ręce. No i miłość macierzyńska. Nieporównywalna z żadną inną: bezwarunkowa, wszechogarniająca, anielsko cierpliwa, gotowa do wszelkich poświęceń.

Oto cechy macierzyństwa znane w każdej kulturze. Powie Wam to każda, czy to młoda, czy bardziej doświadczona mama.

A co, jeśli coś zaszwankuje w tym mechanizmie? Jeśli kobieta od początku ciąży czuje, że to nie to, że jednak tego dziecka nie chciała, że znalazła się w potrzasku, z którego nie ma ucieczki? Czy to może mieć jakiś wpływ na osobowość dziecka? Naukowcy do tej pory nie wiedzą, jak to działa. Jedno jednak jest pewne: może to mieć duży wpływ na późniejszy stosunek matki do dziecka.

Nadzieja jeszcze w tym, że kiedy w tej magicznej chwili po porodzie, kiedy nowo sprowadzona na świat bezbronna istotka spocznie w ramionach mamy, świat się zatrzęsie i do serca rodzicielki spłynie tak upragniona fala matczynej miłości.

Co, jeśli jednak i to się nie stanie? I co, jeśli malec niemal od chwili narodzin nie jest słodkim bobasem, tylko nieznośnym złośliwcem, którego nie sposób pokochać? Są to lęki i obawy, które w mniej lub bardziej świadomy sposób pojawiają się w umyśle każdej przyszłej mamy. Wypierane do podświadomości, odrzucane przez społeczeństwo, są pewnym rodzajem kulturowego tabu, o którym mało kobiet chce rozmawiać.

Tym bardziej, że czasem rzeczywiście ten lęk się ziszcza. Matka nie kocha dziecka. Co wtedy robi? Udaje. Przed sobą, przed maluchem, przed ojcem dziecka i resztą rodziny. Tylko że dziecko zawsze jakoś to wyczuwa, nawet jeśli zaprzeczamy jego wątpliwościom. Ono wie.

Kevin też wiedział. Czuł, że matka go nie chce i nie kocha. Tyle, że Kevin nie był zwyczajnym chłopczykiem, u którego tego typu trauma z dzieciństwa zaowocowałaby niskim poczuciem wartości, problemami w relacjach i koniecznością psychoterapii.

Kevin był sprytnym, wyrachowanym psychopatą, który od maleńkości całe swe życie podporządkował jedynemu gorącemu uczuciu, które wypełniało jego dziecięce serduszko: nienawiści do matki.

Przy ojcu słodki i niewinny, przy matce złośliwy, okrutny, momentami przerażający. Niewiarygodnie bystry, przenikliwy manipulator. Gra toczyła się przez wiele lat, a złe przeczucia Evy Katchadourian,  matki chłopca, rozbijały się o mur niezrozumienia ze strony męża, wręcz insynuującego jej obsesję, problemy psychiczne, a wreszcie nalegającego na rozwód. Dobrze sytuowana, z pozoru szczęśliwa rodzina zaczęła się rozpadać.

Do rozwodu jednak nie doszło. Uniemożliwiła go tragedia, której być może można było uniknąć. Może, gdyby mąż uwierzył Evie. „Musimy porozmawiać o Kevinie” jest opowieścią w formie thrillera. O początku czujemy napięcie, nawet podczas szczęśliwych momentów mamy wrażenie, że zaraz wydarzy się coś okropnego i czekamy aż wreszcie to „coś” się stanie. Tym bardziej, że opowieść zaczyna się jakby od końca. Widzimy samotną nieszczęśliwą kobietę, wykluczoną przez miejscową społeczność, obwinianą za coś okropnego, która w dodatku temu wykluczeniu pokornie się poddaje. Jakby sama czuła się winna i chciała tę winę odpokutować. Co to za wina?

Historię Evy i jej rodziny odkrywamy z retrospekcji. Najpierw poznajemy szczęśliwą zakochaną parę, która potem staje się rodzicami malucha sprawiającego z początku zwyczajne problemy, potem coraz bardziej trudnego. Ale tylko wobec matki. Widzimy jej tłumioną niechęć, rażące błędy wychowawcze, rozpaczliwe próby zmuszenia się do pokochania dziecka,  ale i toczącą się między nią a synem wyrachowaną grę, która w przedziwny sposób ich łączy. Cały czas coś jest nie tak. Z niedowierzaniem obserwujemy zarówno jej zachowanie wobec Kevina, jak i wirtuozerską wręcz perfidię chłopca. Aż do momentu kulminacyjnego.

Film dotyka bardzo ciekawej tematyki, odwracając fakty uważane za oczywistość: bezwarunkową miłość matki oraz niewinność dziecka, a jednak czegoś w nim zabrakło, mimo świetnych ról Tildy Swinton i Ezry Millera. Zabrakło uwypuklenia tych momentów, w których Eva próbowała jakoś wyrazić swoje obawy, ukazania ich wyraźniej. Po zakończeniu czułam niedosyt. Temat został poruszony, ale nie wyczerpany, pozostał tak jakby lekko rozmyty.

O wiele ciekawiej podeszła do niego pisarka Dorris Lessing w książce „Piąte dziecko” – to już nie thriller, lecz niepokojąca historia rodzinna. Krótka, lecz przejmująca powieść, która na długo zostaje w pamięci.

Swoją drogą film „Musimy porozmawiać o Kevinie” również powstał na podstawie powieści Lionela Shrivera o tym samym tytule, napisanej w formie listów Evy do męża. Na pewno chętnie ją przeczytam – może tam znajdę to, czego zabrakło w ekranizacji. Film nie do końca mi się podobał, ale na pewno zachęcił mnie do przeczytania książki.

Body/Ciało

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: Filmweb

reżyseria: Małgorzata Szumowska

Już po obejrzeniu trailera miałam takie przeczucie, że to zupełnie coś nowego u Szumowskiej. Ale wiadomo, jak jest z trailerami – zawsze są jakieś pięć razy lepsze, niż sam film ;).

Ale tym razem rzeczywiście, pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. „Body” jest zupełnie inny, niż to, co do tej pory widziałam u tej reżyserki – lekko ironiczny, a przez to zdystansowany i pozbawiony ciężaru patosu, który zaserwowała ostatnio („W imię…)

Mamy więc zderzenie dwóch światów: z jednej strony przyziemny do bólu, zblazowany do granic cynizmu Prokurator (Janusz Gajos), topiący żałobę po śmierci żony w codziennym kieliszku czystej. Tego człowieka nic już nie ruszy – ani kołyszący się na drzewie wisielec, który po odcięciu od gałęzi nagle wstaje i oddala się chwiejnym krokiem, ani pocięte zwłoki noworodka znalezione w publicznej toalecie, ani własna córka bulimiczka znaleziona na podłodze łazienki po kolejnej nieudanej próbie samobójczej (w tej roli fenomenalna debiutanka i amatorka Justyna Suwała).

Na drugim krańcu szali pani Ania (Maja Ostaszewska): terapeutka, która po śmierci synka odkryła w sobie niezwykłą zdolność kontaktowania się z zaświatami. Uduchowiona, wrażliwa, samotna i aseksualna do szpiku kości.

Zderzenie tych dwóch skrajności ma miejsce w ośrodku terapeutycznym dla osób z zaburzeniami odżywiania, do którego trafia Olga (córka Prokuratora).

Co wyjdzie z tego spotkania? Nie romans, nie. Nie o tym jest to historia. To film o cielesności w różnych wymiarach oraz o jej konfrontacji z duchowością.

Czy poświęcenie się sprawom duchowym musi oznaczać rezygnację z fizyczności i seksualności, tak jak to się dzieje w przypadku pani Ani?

Czy śmierć to tylko jej cielesny wymiar, tak jak to widzi Prokurator, codziennie stykający się z różnego typu zwłokami, nie potrafiący już zobaczyć w nich nic ludzkiego?

Dlaczego choroba duszy może mieć tak drastyczny wpływ na kondycję naszego ciała, tak jak to jest w przypadku bulimii i anoreksji, kiedy ciało staje się znienawidzonym wrogiem, choć przyczyny tego stanu tak naprawdę umiejscowione są w duszy?

Czy jest coś po śmierci, a jeśli tak, to czy to coś może zaingerować w naszą codzienność?

Tłem do tych rozważań są nasze polskie bolączki, które dyskretnie przewijają się obok głównych wątków: temat Żydów, aborcji, równouprawnienia, polskich tradycji kultywowanych bardziej „bo tak”, niż ze zrozumieniem i jakąś świadomością tematu, problem alkoholizmu. Wszystko w scenerii blokowisk, zagraconych postkomunistycznych mieszkanek, ciemnych klatek schodowych, starych szpitali.

Urokiem tego obrazu jest poczucie humoru. Przymrużenie oka, z jakim w pewnym momencie potrafią spojrzeć na siebie bohaterowie i oraz oczko, które czasem puszczają do widza twórcy. Dla mnie osobiście kilka epizodów, takich jak taniec nago przyjaciółki Prokuratora granej przez Ewę Dałkowską do piosenki Republiki „Śmierć w bikini”, czy wypowiedzi dyrektora ośrodka – szowinisty to idealne dopełnienie całości.

Osobny akapit należy się Mai Ostaszewskiej za niezwykłą metamorfozę, którą przeszła do tej roli, począwszy od fryzury po sposób chodzenia. Piękna, elegancka i bardzo kobieca na co dzień aktorka przeobraziła się bezbłędnie w zaniedbaną, całkowicie pozbawioną seksapilu starą pannę. Muszę przyznać, że całkiem mi się to podoba, że polscy aktorzy zaczynają coraz bardziej eksperymentować w ten sposób, a nie tylko grać tym, co Natura dała.

No a zakończenie… Zakończenie jest najlepsze ;).

 

 

 

 

 

Zygmunt Miłoszewski: UWIKŁANIE

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: Empik

Terapia ustawień Berta Hellingera to dość nietypowy rodzaj psychoterapii grupowej budzący wiele kontrowersji. Pacjent przy pomocy terapeuty wybiera spośród innych uczestników terapii reprezentantów członków swojej rodziny i ustawia ich w przestrzeni i według swojego odczucia. Ustawienie pokazuje układ relacji i zaburzenie sił w rodzinie. Przestawienie wszystkich na właściwe miejsca pomaga pacjentowi rozwiązać wewnętrzne konflikty i uwolnić się od traum rodzinnych. Cóż w niej tak kontrowersyjnego? Dwie rzeczy: według niej do rodziny, czyli inaczej systemu nie zaliczają się jedynie żyjący jej członkowie, lecz także ci zmarli lub w jakiś sposób zapomniani czy wykluczeni. Dziedziczymy ich cierpienie i winy i jesteśmy nimi w jakiś sposób obciążeni. Kolejną jest fakt, iż obce osoby wybrane podczas terapii na reprezentantów członków rodziny podczas ustawienia odczuwają autentyczne (nieraz niezwykle skrajne) emocje osób, których nigdy w życiu nie spotkały, jak gdyby łącząc się z nimi emocjonalnie. Nawet jeśli te osoby już nie żyją. Sam twórca metody ustawień przyznaje, że nie wie, jakie siły tym rządzą, a jedynie korzysta z ich działania.

Pewnej sobotniej nocy w centrum Warszawy, podczas takiej właśnie terapii ginie jeden z jej uczestników, Henryk Telak, niwecząc tym samym plany prokuratora Teodora Szackiego na spędzenie błogiej niedzieli z rodziną. Błogiej w teorii, bo Szacki mimo wieku ledwie 35 lat jest cżłowiekiem potwornie zmęczonym życiowo. Ostatkiem sił zwleka się z łóżka z zamiarem przygotowania żonie i córce śniadania, ostatkiem sił wlecze się do kuchni i ostatkiem sił zabiera się za zmywanie naczyń z poprzedniego dnia, przeklinając się w duchu za zgrywanie nazbyt idealnego męża i ojca w tym jakże patriarchalnym kraju.

I wtedy dzwoni telefon.

Zabójstwo, dokonane w dawnym kościele w centrum miasta, obecnie wynajmującym część pomieszczeń, wydaje się przypadkowym napadem rabunkowym, gdyby nie fakt, że niczego nie skradziono. Co gorsza, każdy z pozostałych uczestników terapii wydaje się być pozbawiony motywu. Terapeuta również. Znużony życiem, a zwłaszcza samym sobą Teodor Szacki, chwyta się jedynej, choć trochę fantastycznie wyglądającej teorii, iż któryś z rzeczywistych członków rodziny mógł mieć motyw, a jego reprezentant w terapii tak bardzo wczuł się w jego odczucia, iż w ferworze emocji dopuścił się zbrodni. Rozpoczyna się śledztwo, które przybierze niezwykle ciekawy obrót, a nasz pan Szacki spotka plejadę niezwykłych postaci, począwszy od przedziwnych psychologów, przez historyków owładniętych teorią spiskową, a także otrze się o istnienie groźnego półświatka, którego istnienia się już nie spodziewał: dawne służby specjalne komunistycznej Polski.

Na tle kryminalnej intrygi oglądamy sobie współczesną Polskę oczami młodego, choć lekko już zgorzkniałego faceta, który niby mając udane życie rodzinne odkrywa nagle, że w sumie to wszystko, co najważniejsze już chyba za nim i zaczyna tęsknić za powiewem świeżości, za niepewnością, za zakochaniem. I tak jakby bezwiednie, a zdecydowanie niezgrabnie wplątuje się w mały romansik.

Wciągający wątek kryminalny zbudowany wokół ciekawej (przynajmniej dla mnie) teorii psychologicznej to jedno, ale tło obyczajowe jest najmocniejszą stroną tej książki: przemyślenia Szackiego o życiu, o samym sobie, jego znużenie pracą, która była kiedyś wszak powołaniem, jego nieporadność w relacjach damsko-męskich, rozterki, które przeżywa z powodu relacji z żoną, lęk o córkę – wszystko to jest tak prawdziwe i żywe, że niejeden czytelnik mógłby zakrzyknąć: „To ja!” Mnie to się kilka razy zdarzyło.

Zresztą nie tylko Szacki jest tu tak dobrze wykreowany. Wszystkie postaci nakreślone są niezwykle plastycznie i przekonująco. Współpracownicy, jak policjant Oleg Kuzniecow czy szefowa prokuratury Janina Chorko są postaciami z krwi i kości. Niektóre nakreślone lekko karykaturalnie, zabawnie, inne bardziej poważnie, ale wszystkie żyją swoim zyciem, nawet jeśli ich udział w akcji jest epizodyczny. Jest to pierwszy polski kryminał, który przeczytałam z przyjemnością (pomimo rzucających się w oczy od pierwszych stron seksistowskich zapędów, nie wiem, czy to Autora, czy raczej głównego bohatera) i na pewno przeczytam kolejne dwie części serii.

Miasto 44

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło zdjęcia: Filmbweb

Reżyseria: Jan Komasa

Zanim obejrzałam ten film, nie wiem ile razy usłyszałam i przeczytałam, że jest fatalny. Że bohaterowie są bladzi, wątek miłosny wyssany z palca, a ubranie historii w otoczkę efektów specjalnych i współczesnej muzyki jest nie na miejscu.

Ale mnie się podobało. O ile tak można powiedzieć o filmie, po obejrzeniu którego człowiek jest jak otumaniony ilością bodźców emocjonalnych i wizualnych.

Może dlatego, że w moich oczach samo powstanie jawi się jako bezsensowna rzeź. Myśląc o sierpniu 1944 myślę o dzieciach, których rówieśnicy dziś są przeprowadzani za rękę na drugą stronę ulicy przez nadopiekuńczych rodziców, a które tamtego lata wybiegały na ulice Warszawy z poczuciem misji, jaka dzisiaj towarzyszy ich nastolatkom podczas grania w gry fabularne. Tyle, że tamci mieli tylko jedno życie do dyspozycji. I po prostu szli na pewną śmierć. Myślę też o pięknym mieście zrównanym z ziemią, które nigdy nie odrodziło się niczym feniks z popiołów, ale jako miasto szpetnych komunistycznych symboli, a później szklanych wieżowców. Na nic się nie zdała ofiara złożona ojczyźnie z tych dzieci.

I o tym jest ten film. O krwawej jatce, o porywaniu się z motyką na słońce, o dzieciakach, które chciały się bawić w bohaterów, a kiedy zorientowały się, że zabawa nie jest przednia, do dyspozycji pozostało jedynie histeryczne zaklinanie: „Ja nie chcę umierać, ja nie chcę umierać, ja nie chcę umierać!!!”

Głównymi bohaterami są Stefan (Józef Pawłowski) oraz Alicja „Biedronka” (Zofia Wichłacz), nastolatkowie, którzy wraz z grupą znajomych przyłączają się do powstania w zasadzie w jego przededniu. Trzecią dosyć kluczową postacią jest również Kama (Anna Próchniak). Czyli klasyczny wątek: on i dwie konkurujące o niego dziewczyny. Przy czym na plan pierwszy zdecydowanie wysuwa się Biedronka. I jest to pięknie, naturalnie zagrana rola. Najlepsza chyba w całym filmie, choć Zofia Wichłacz jest absolutną debiutantką na wielkim ekranie. Józef Pawłowicz również całkiem dobrze wypada aktorsko, choć, to prawda: w ferworze wybuchów, krwawych deszczy, strzelanin i przeciskania się przez kanały nie znalazło się dużo miejsca na nadzwyczajne rozbudowanie psychologiczne postaci. Są one raczej pewnymi typami: młodziutka, niewinna dziewczyna z dobrego domu, która w obliczu zagrożenia jest w stanie wykrzesać z siebie siłę, o którą nikt jej nie posądzał, czy osierocony przez ojca chłopak,  który bierze na swoje barki zbyt duży jak dla nastolatka ciężar opiekowania się mamą w depresji i młodszym braciszkiem.

Tutaj taka dygresja: na początku filmu jest scena, w której Stefan, przystępując do powstania za plecami matki żegna się z bratem. Był to moment, w którym szczerze miałam łzy w oczach. Mały aktor (Filip Szczepkowski), który zagrał braciszka Stefana, zrobił to w fenomenalny, niezwykle autentyczny sposób. Według mnie to najlepsza scena w całym filmie.

Ogólnie film jest raczej skierowany do młodzieży i młodzieżowym językiem przemawia: obrazy są przejaskrawione, jakby komiksowe, dynamika przypomina grę komputerową, zaś niektóre sceny, takie jak groteskowo pokazany moment krwawego deszczu, który miał miejsce po eksplozji przy ulicy Kilińskiego albo mocno metaforycznie ukazana chwila klaustrofobicznej paniki, w którą wpada przeciskająca się kanałami ściekowymi Biedronka oddziałują niezwykle silnie na emocje widza właśnie przez to przerysowanie. To nie tylko pokazanie, co się wówczas działo, ale również zobrazowanie subiektywnych emocji uczestników tej sytuacji: ich potwornego, nie dającego się wręcz opisać strachu.

Rozumiem osoby, które krytykują ten film. Komasa zrobił go bardzo niekonwencjonalnie, a w Polsce nie takie mamy podejście do ran narodu. W dodatku to pierwszy fabularny film o Powstaniu Warszawskim, który powstał i od razu takie coś: główny bohater w zwolnionym tempie biegnie pod ostrzałem kul przez cmentarz, a w tle słyszymy „Dziwny jest ten świat” Niemena. Albo scena erotyczna (jak dla mnie zupełnie zbędna) wśród erupcji wystrzałów ukazanych za pomocą animacji przypominającej fajerwerki. No skandal. Ale ja podczas tego Niemena pomyślałam: dobra, ale gdyby to nie był w ogóle polski film. Nie o polskim, najgorszym ze wszystkich, powstaniu. Gdyby go odciążyć z martyrologii narodowej. Te wszystkie zabiegi wydawałyby się zupełnie OK. To fakt, że jest właśnie o Powstaniu Warszawskim sprawia, że forma oburza. Przyzwyczailiśmy się do innej stylistyki, w której czcimy wszelkie narodowe upadki.

A może to jest początek nowego: godzenia się z naszą traumatyczną przeszłością bez stawiania jej na piedestale. Bez kultu wzniosłej, choć jakże druzgoczącej porażki. Jeśli tak, to jestem za.