Przeglądarka na krańcu świata: Filipiny, odcinek 3

www.kobiecastrona.wordpress.com

wulkan Taal; źródło: Przeglądarka

Nie opowiedziałam Wam jeszcze o tym, czym podróżowałam na Filipinach, a było tego trochę.

Na przykład taka wycieczka na wulkan Taal (około 2-3 godziny samochodem od Manili) odbyła się przy użyciu trzech różnych środków transportu, których nie spotkacie w Polsce.

Zacznijmy od tego, że do miasta Tagaytay, w którym znajduje się wspomniany wulkan dotarliśmy po jakichś sześciu godzinach trzema rożnymi busami. Było to poniekąd związane z tym, że żaden z uczestników wycieczki nie był Filipińczykiem (trójka Brazylijczyków, Wenezuelczyk i ja). Już na dworcu autobusowym w Manili pokierowano nas do złego autobusu, który zamiast wspomnianych i spodziewanych 2 godzin jechał jakieś cztery i w rezultacie wywiózł nas Nikt Nie Wiedział Gdzie. Na szczęście było tam życie, więc zaczęliśmy pytać lokalsów, jak się dostać do Bulkang Taal (czyli wulkanu Taal). Propozycji padło wiele, zaś ich ceny przekraczały 200% kwoty, którą za tę samą trasę mieli zapłacić Filipińczycy.

Pierwszą z nich był osławiony jeepney. Osławiony oczywiście, jeśli ktoś miał cokolwiek wspólnego z Filipinami. Jest on nawet uznawany za symbol filipińskiej kultury. Jeepneye to małe samochody terenowe przerobione na busy. Pomalowane na jaskrawe kolory, pokryte lśniącą niczym zbroja blachą. Ozdobione światełkami i napisami dumnie mkną przez ulice Filipin. W środku jest ciasno, brudno i telepiąco, nie ma okien ani drzwi. Siedzenia obite są ceratą, cała konstrukcja ostro zalatuje prowizorką, a kierowca nie oddaje reszty (w szczególności cudzoziemcom), no ale myślisz sobie: multum ludzi tym jeździ codziennie, więc nie może to być śmiertelnym niebezpieczeństwem.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Jeepney; źródło: Przeglądarka

www.kobiecastrona.wordpress.com

Pamiątka z przejażdżki jeepneyem

Niestety tym razem żaden napotkany jeepney (który trzeba złapać na poboczu zupełnie jak autostostop) nie wybierał się w pożądanym przez nas kierunku, więc kolejną opcją był tricycle, czyli motocykl z doczepioną dwuosobową gondolką. Niestety trycykliści żądali kwot horrendalnych, więc w końcu udało nam się wcisnąć do jakiegoś busika, który nie wiem jakim cudem, ale na każdym przystanku zabierał kolejne osoby, choć od momentu, gdy wsiedliśmy według mnie ilość osób mogących bezpiecznie podróżować już była przekroczona. Ale co rusz wsiadała a to licealistka, a to jakiś pan, a to pani z dwójką dzieci, z których każde posadziła sobie na jednym kolanie i ciągle jakimś cudem oni wszyscy się mieścili. Busik był dość rozklekotany, ale jak w każdym możliwym miejscu na Filipinach miał zainstalowaną klimatyzację i to całkiem niezłą (po powrocie do Polski bardzo mi tego brakuje w krakowskich tramwajach i autobusach).

Potem znów jakiś autobus i wreszcie, wreszcie byliśmy w Tagaytay! Przy czym byłam już tak zmęczona, że nagle powróciło moje przekleństwo z dzieciństwa, czyli choroba lokomocyjna, więc połowę tej wspaniałej przejażdżki spędziłam targana mdłościami, marząc o powrocie do domu i zastanawiając się, po cholerę dałam się na ten wypad namówić. W szczególności, gdy jedno z dzieci wspomnianej wcześniej pani zaczęło zdradzać chęć zwymiotowania, co wywnioskowałam z jej reakcji, polegającej na gorączkowym przegrzebywaniu torebki w poszukiwaniu foliowego woreczka, który następnie podetknęła malcowi pod twarz. A miało być tak pięknie.

No ale ostatecznie maluch jednak jakoś wytrzymał, ja też, i teraz tylko pozostało nam dotrzeć do wulkanu.

Tu powrócił temat trycykla i po dłuższych negocjacjach udało nam się skombinować dwa za akceptowalną cenę. Tak, jak wspominałam trycykle z reguły mają dwuosobową gondolkę, a że była nas piątka, jedno z nas musiało siedzieć z kierowcą. Na szczęście nie byłam to ja ;), gdyż nawet w gondoli myślałam, że ducha wyzionę ze strachu. Gondola wygląda jak na poczekaniu sklecona z blachy w warsztacie spawalniczym wujka (i pewnie tak właśnie powstała), a przez dziury w jej podłodze można obserwować nawierzchnię. Pan kierowca był w japonkach i bez kasku, zaś na wpół zdrapana naklejka, którą miał naklejoną w środku swego wehikułu jak na ironię głosiła dumnie: „Savety begins with me”. Trasa, którą mieliśmy do pokonania była biegnącą stromo w dół serpentyną z oznaczeniami „Dangerous curves!” na każdym z licznych zakrętów, a że wcześniej padał deszcz, jezdnia była dość mokra oraz śliska, więc było emocjonująco, choć całą drogę próbowałam sobie wmówić, że jestem przewrażliwioną na punkcie bezpieczeństwa europejską damulką i to nawet dość pomagało.

www.kobiecastrona,wordpress.com

Tricycle; źródło: Przeglądarka

www.kobiecastrona.wordpress.com

Trycykle występują też w wersji rowerowej, ale to już raczej na miejskie wycieczki

Trycykle dowiozły nas do przystani, gdzie mogliśmy otrzeć z twarzy podróżny pył oraz pechowe owady, które zginęły tragicznie w wyniku zderzenia czołowego z naszymi obliczami i wreszcie, wreszcie czekało na nas przeprawienie się na wulkan – wysepkę drogą morską, czyli przy pomocy takiej oto łódki:

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Przeglądarka

www.kobiecastrona.wordpress.com

wulkan Taal widziany z przystani; źródło: Przeglądarka

Wtedy w końcu poczułam, że było warto męczyć się tyle godzin, by zobaczyć te widoki, poczuć morską bryzę na twarzy (wymieszaną nieco ze spalinami wydzielanymi przez parkoczący wesoło silnik łódki). To była ta chwila: wiatr we włosach, zapach morza i zachód słońca. Najlepsza chwila mojego całego pobytu na Filipinach, ponieważ później niestety nie udało mi się już niczego poza Manilą zwiedzić.

www.kobiecastrona.wordpress.com

Widok z łódki

www.kobiecastrona.wordpress.com

źródło: Przeglądarka

A potem koniki. Wdrapanie się na samą górę wulkanu było w upale i wilgoci należy do trudnych zadań, więc do zwykło się wynajmować przewodników z końmi, które na swych grzbietach zawożą turystów na sam szczyt. Wcześniej jeździłam na koniu raz i był to duży koń pociągowy. Każdy krok takiego zwierza wiąże sie z dużymi turbulencjami dla osoby siedzącej na jego grzbiecie, jeśli nie jest ona obeznana z konną jazdą, więc miałam pewne obawy. Jednak filipińskie koniki są dostosowane do wzrostu Filipińczyków (i zbiegiem okoliczności również mojego). Są bardzo niskie i drobnej budowy. Istna miniaturka konia. Jazda na takim zwierzaku pod opieką przewodnika nie stanowi większego problemu nawet dla takiego laika jak ja.

www.kobiecastrona.wordpress.com

koniki i przewodnicy; źródło: Przeglądarka

Przy tej okazji muszę przyznać, że czułam się dziwnie, siedząc wygodnie na grzbiecie konia prowadzonego przez przewodnika, wspinającego się w upale pod górę, nie pierwszy raz zapewne tego dnia. Żal mi było tych ludzi, zarabiających w ten sposób na życie dzień w dzień, w ciężkich warunkach i za kiepskie pieniądze. Ich konie nie były wyposażone w piękne ozdobne siodła, jakby to było w w usługach turystycznych w Europie, lecz w zwykłe koce ułożone wartwami, czasem pospinane spinaczami do prania. W drodze do Tagaytay i w Tagaytay również po raz pierwszy zobaczyłam na własne oczy domy sklecone ze zwykłej blachy, biedę i brud, których nie sposób opisać. W Makati, biznesowej dzielnicy Manili, w której mieszkałam i pracowałam trudno było zauważyć coś takiego. Wystarczyło jednak tylko wystawić stopę poza Makati, by spotkać rodziny żyjące z małymi dziećmi w przejściach podziemnych pod ulicami miasta, czy schorowanych staruszków leżących na ulicach. I wspominam tu tylko o rzeczach, które widziałam na własne oczy, a tak naprawdę takiej biedy jest o wiele więcej: dziewczynki sprzedające się białym turystom by wspomóc finansowo rodzinę to norma na Filipinach, podobnie jak dzieci – narkomani. Tuż obok tego rosną niewzruszenie imponujące wieżowce i gigantyczne centra handlowe pełne ekskluzywnych sklepów. Kto w nich kupuje?

Snując mniej więcej takie rozmyślania dotarłam z całą resztą moich towarzyszy na szczyt wulkanu, który okazał się znacznie mniej interesujący niż sama nań wyprawa ( co nie zmienia faktu, że było warto).

www.kobiecastrona.wordpress.com

Oto, co znaleźliśmy na szczycie

A pomyślcie jeszcze, że musieliśmy wrócić w dokładnie w ten sam sposób… Ta wyprawa zajęła naprawdę trochę czasu ;). Ale wrażenia niezapomniane! 🙂

6 thoughts on “Przeglądarka na krańcu świata: Filipiny, odcinek 3

  1. Super relacja,a znasz może filmiki chłopaka ,który mieszka na Filipinach i bardzo zwyczajnie opowiada o życiu tamtejszych ludzi?,Polecam ,wpisz w wyszukiwarkę,, Ucieczka do raju.”

    • Dziękujuę 🙂 Nie znam, ale chętnie poznam. Mnie co prawda Filipiny z rajem się nie kojarzyły wcale, ale pewnie przez to, że doświadczyłam tam głównie miejskiego życia. Pozdrawiam!

Leave a comment