Co czytali sobie kiedy byli mali?

– rozmawiali Ewa Świerżewska i Jarosław Mikołajewski

pobrane

Ta sympatyczna książeczka od razu przyciągnęła moją uwagę w księgarni miłą okładką przywodzącą na myśl popularne w latach osiemdziesiątych kwadratowe książeczki z serii „Poczytaj mi mamo”. Miałam ich całe mnóstwo, potem jak to zwykle bywa, przeszły w ręce młodszych dzieci z rodziny lub pogubiły się podczas różnych przeprowadzek, a że były moim pierwszym kontaktem z literaturą, który pamiętam, mam do nich duży sentyment.

Całe „Co czytali sobie, kiedy byli mali” jest właśnie taką sentymentalną podróżą w literackie dzieciństwo dwudziestu czterech osób z przeróżnych światów, które zgodziły się udzielić wywiadu na  temat swoich pierwszych kroków w świecie czytelnictwa. Każda opowieść jest zupełnie inna i mocno naznaczona osobowością opowiadającego.

Mnie w szczególności urzekły opowieści Kazika Staszewskiego, Krystyny Jandy i Janusza Gajosa. Ale tak naprawdę każda jest ciekawa i pokazuje jak bardzo różnie każdy z nas może odbierać te same lektury.

Czytałam opinie, że takie pozycje nic nie wnoszą, a są jedynie sposobem na łatwe zbicie kasy. Nie wiem, może rzeczywiście to taki chwyt marketingowy, ale mnie naprawdę wyjątkowo przyjemnie      upłynął czas podczas czytania tego zbiorku, głównie ze względu na własne literackie wspomnienia z dzieciństwa, jakie ona budziła. Wisienką na torcie jest mnóstwo przedruków oryginalnych ilustracji z dobrze znanych, ale dawno utraconych książek, które dziś niełatwo zobaczyć „na żywo”.

Mimo, że o swoich dziecięcych lekturach opowiadają osoby z różnych pokoleń, wyłania się tu pewien kanon klasyki literatury dziecięcej. Niemal u wszystkich powtarzał się Tuwim, Brzechwa, Kornel Makuszyński, Karol May, Edmund Niziurski, „Serce” Amicisa, „Tomki” Szklarskiego, Juliusz Verne, a z trochę poważniejszych lektur Sienkiewicz.

Ja również mam swój własny kanon, którym zamierzam się z Wami podzielić, skoro tak już zebrało mi się na wspominki.

A więc oczywiście na początku była „Lokomotywa”, „Ptasie radio” i Brzechwa – standardowo. Jako że moja mama pracowała w Ruchu (tym od kiosków) książeczek i czasopism dla dzieci miałam bez liku. Z „Misiem” i „Świerszczykiem” na czele. Jako dziecko schyłku Polski Ludowej pamiętam także spore ilości rosyjskich „Świerszczyków”, chociaż nigdy nie zgłębiłam ich treści ;). Miały za to piękne, kolorowe ilustracje.

Samodzielnie i dla własnej przyjemności czytać powieści  zaczęłam dosyć późno, a lekturą, która mnie do tego skłoniła była „Mary Poppins” Pameli L.Travers polecona mi przez panią z biblioteki szkolnej. Miałam chyba z dziesięć lat. Początkowo w polskim tłumaczeniu Ireny Tuwim imię głównej postaci zmieniono na „Agnieszka”, więc serię poznałam pod tym tytułem. Osiem powieści o przygodach Michasia, Janeczki i Bliźniąt w towarzystwie surowej i tajemniczej niani zabierającej je w pełne magicznych postaci i zdarzeń podróże, a potem bezczelnie wszystkiego się wyperającej na długo mnie oczarowała. Teraz wiem, że autorka przemycała w tych opowieściach swoją fascynację kulturą i religią Wschodu, więc nie dziwi mnie lekki mistycyzm, o który ocierały się niektóre wątki.

Kolejną moją ukochaną (obsesyjnie wręcz) lekturą było „Słoneczko” Marii Buyno-Arctowej. Zaczytałam tę powieść niemal na śmierć i w kółko do niej wracałam, choć w pewnym momencie znałam ją już chyba na pamięć. Trudno mi teraz orzec, co tak bardzo zachwyciło mnie w historii Marysieńki Orwiczówny, może jej niemożliwie idealny charakter, a może przepiękne ilustracje Anny Stylo-Ginter, które ożywiały dla mnie skrawek przedwojennej codzienności. Może służąca Marta –niby gderliwa i szorstka, a w głębi serca troskliwa i ciepła, kojarzyła mi się jakoś dziwnie z moją babcią. Nie wiem. Wiem, że kiedy w zeszłym roku przeczytałam po latach tę książkę podczas wakacji u mamy, jej przesłanie z lekka mnie przeraziło (chodzi o to, jak to fajnie być śliczną, bezbrzeżnie dobrą i wszystko wybaczającą dziewczynką, bo tym sposobem można zdobyć wszystkie serca).

Niemały wpływ na moje dziecięce życie wewnętrzne miała pani Astrid Lindgren. Ale to nie Pippi Langstrump vel Fizia Pończoszanka ani „Dzieci z Bullerbyn” zafascynowały mnie najbardziej, ale dwie dość mroczne i poważne jak na literaturę dla dzieci powieści.

Jedną z nich są „Bracia Lwie Serce”– historia, co by nie mówić, o duchach, która rozpoczyna się tragiczną śmiercią starszego brata głównego bohatera, a w chwilę potem umiera również on sam. Obaj trafiają do magicznej krainy niczym z baśni, zwanej Nangijalą… I ta baśń jest może i piękna, ale na pewno nie cukierkowa. Dużo tu doroslych decyzji i gorzkich odkryć o ludziach. Nie mówiąc o mitycznych potworach ;).

Druga to „Ronja, córka zbójnika”, która, przyznaję, należy do moich ukochanych książek do dziś. Uważam, że to jedna z najpiękniejszych historii o miłości, także rodzicielskiej, która trafia w samo jej sedno przy pomocy jakże prostych słów. Pokazuje jak bardzo miłość do dziecka może uczynić bezbronnym najsilniejszego nawet mężczyznę, jak bezbrzeżna potrafi być intuicja matki i że zawsze, choćby nie wiem co, nadejdzie taki dzień, kiedy nawet najbardziej kochające dziecko wybierze po swojemu i pójdzie własną drogą. I nie ma co walczyć z wiatrakami 😉 .

Obie te książki mam nadal na półce i wracam do nich w chwilach jesiennej (i każdej innej) chandry.

A jeśli już jesteśmy przy Astrid Lingren, to czy czytaliście coś takiego jak „My na wyspie Saltkrakan”?

Tu już nie jest baśniowo, zupełnie realistycznie, ale bardzo ciepło, rodzinnie i wakacyjnie.

Bardzo żałuję, że Astrid Lindgren nie doczekała się Nobla (chyba były do tego przymiarki). Pisała tak pięknie i prosto o rzeczach najważniejszych. A to naprawdę wielka, wielka sztuka.

Później trochę chyba zniegrzeczniałam, bo zaczytywałam się w Niziurskim i jego powieściami dla chłopaków, pełnymi zakręconych wątków kryminalnych oraz nieprzeciętnego poczucia humoru (moja ulubiona powieść to „Klub włóczykijów”).

Nie zabrakło też „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz – do tej pory kupuję kolejne części tego cyklu, choć te nowe nie są już takie fajne i wydają mi się trochę przeidealizowane…

Był też Aleksander Minkowski i „Szaleństwo Majki Skowron”, a także „Dolina Światła”, której wspomnienie nadal wywołuje we mnie dreszcz. Nie wiem, czy bardziej irracjonalnego strachu czy fascynacji. Odcięte od świata sanatorium wybudowane na ruinach dawnego klasztoru buddyjskiego, dziwne zasady panujące wśród kuracjuszy i diaboliczny doktor Jael ze swoimi owianymi mgłą tajemnicy metodami leczenia, klimat z pogranizca jawy i snu. No i oczywiście pierwsze doświadczenia miłosne – ale tu już pomału zaczyna się literatura dla nastolatków, więc na tym zakończę dziś moje wynurzenia.

Mam nadzieję, że jakoś mocno Was nie zanudziłam 🙂

Mary-Poppins     sloneczko   rcz